Cicha Śmierć
Sensacje XX wieku – Cicha Śmierć
Kamienista droga prowadząca na południe z Mukdenu, stolicy Mandżukuo, po
kilkunastu kilometrach kończyła się przegrodzona szlabanem. Wielkie
tablice głosiły, że dalej mogą jechać tylko pojazdy zaopatrzone w
specjalną przepustkę. Dwa okrągłe betonowe bunkry po obydwu stronach
szosy, w których strzelnicach widać było lufy karabinów maszynowych
stanowiły wystarczające potwierdzenie, że ogłoszenie należy potraktować z
całkowitą powagą. Obecność barier na pustkowiu była tym bardziej
zagadkowa, że droga biegła dalej po płaskowyżu i jak okiem sięgnąć nie
widać było obiektów, które wymagałyby ścisłej wojskowej kontroli. Dopiero
na początku 1942 roku, gdy po japońskich podbojach w stronę zakazanego
obszaru zaczęły jechać długie sznury ciężarówek z alianckimi jeńcami,
wydawało się oczywiste, że powstał tam wielki obóz. Prawdy nie znał nikt.
Tuż po północy 8 sierpnia 1945 roku półtora miliona żołnierzy radzieckich
rozpoczęło największą ofensywę na Dalekim Wschodzie. W Mandżurii Armia
Czerwona rzuciła do boju najlepsze dywizje, zaprawione w bojach w Europie,
świetnie wyposażone, dysponujące ponad pięcioma tysiącami czołgów i dział
samobieżnych, wspierane przez cztery tysiące samolotów. Stojąca naprzeciw
nich japońska Armia Kwantuńska, licząca około miliona żołnierzy, słaba,
zdemoralizowana, pozbawiona odpowiednich zapasów i dostaw z ojczyzny
pustoszonej przez amerykańskie bombowce nie miała żadnych szans na
powstrzymanie wroga. Już od pierwszych dni radziecki walec niezatrzymanie
posuwał się w stronę Mukdenu, miażdżąc słabego wroga.
Po dziesięciu dniach walk dowództwo radzieckie zdecydowało się
przeprowadzić dziwną operację, która nie mogła mieć wojskowego znaczenia,
choćby ze względu na szczupłość użytych sił.
O świcie 18 sierpnia 1945 roku kilkadziesiąt kilometrów na południe od
Harbinu wylądowało około stu pięćdziesięciu spadochroniarzy. Dzień później
następny desant, czyli 225 żołnierzy zrzucono w rejonie Mukdenu. Obydwa
oddziały były zbyt nieliczne i zostały zrzucone zbyt daleko od sił
głównych, aby mogła to być klasyczna operacja desantowa, polegająca na
przechwyceniu strategicznych punktów, głównie mostów, tuneli i przepraw.
Wśród radzieckich spadochroniarzy było najwięcej saperów, co zdawało się
jednoznacznie wskazywać na cel tych operacji. Ich zadaniem było
niedopuszczenie do wysadzenia przez wycofujące się oddziały wroga
najważniejszych obiektów w rejonie Mukdenu i Harbinu. Wtedy mało kto
wiedział, o jakie obiekty chodziło, gdyż jeszcze przez wiele lat ukrywano,
że w tym rejonie Mandżurii istniał największy na świecie ośrodek
produkujący broń bakteriologiczną.
Pod Harbinem w Pingfan w 1939 roku wybudowano zakłady, które miały
produkować bomby napełnione bakteriami wąglika. Już do końca roku w
magazynach złożono około czterech tysięcy takich bomb.
Był to czas, gdy Japonia prowadziła krwawe boje o opanowanie Chin,
najbardziej zaludnionego państwa na Ziemi, liczącego 480 milionów
mieszkańców. Japończycy opanowali znaczną część kraju zajmując Pekin,
Szanghaj, Nankin, Kanton i Wuhan, ale agresja jednoczyła chińskie siły i
obrona była coraz silniejsza. Rząd japoński zdawał sobie sprawę, że
zakończenie wojny jest kwestią jeszcze wielu lat. Chyba, że udałoby się
zastosować nową broń, dziesiątkującą ludność cywilną, a przez to
pozbawiającą wojska wroga zaplecza, rezerw i dostaw zaopatrzenia. Broń
bakteriologiczna wywołująca epidemie wydawała się doskonałym narzędziem.
Dlatego użyto jej na dużą skalę, co najmniej raz. Prawdopodobnie w 1940
roku Japończycy przeprowadzili atak bakteriologiczny przeciwko chińskiemu
miastu Czangte rozpylając bakterie z samolotów. Należy sądzić, że był to
eksperyment mający na celu sprawdzenie skuteczności broni biologicznej.
Zakłady Pingfan gotowe były jednak dostarczyć broń pozwalającą
przeprowadzić bakteriologiczne ataki w wielu innych miejscach, o czym
świadczy skala produkcji: każdego miesiąca wytwarzano tam osiem ton
bakterii, głównie wąglika, a także cholery, tyfusu i innych zakaźnych
chorób.
Japonia nie była jedynym państwem, które produkowało broń
bakteriologiczną.
Lord Hankey, szef komitetu koordynującego tajne służby, przyszedł do
gabinetu premiera Churchilla wcześnie rano. Zdawał sobie sprawę, że trudno
o tej porze rozmawia się z premierem, który zwykł wstawać około godziny
9.00 i nie lubił rozpoczynać dnia od ważnych spraw państwowych.
Hankey: Winstonie, doniesienia z Dalekiego Wschodu są alarmujące! Nasz
wywiad twierdzi, że wojska japońskie użyły broni bakteriologicznej w
Chinach.
Churchill: W jakim rejonie?
Hankey: W mieście lub w pobliżu miasta Czengte. Bakterie rozpylono z
samolotu. Wszystko na to wskazuje, albowiem kilkanaście dni po przelocie
czterech samolotów japońskich, które uznano za zwiadowcze wystąpiły
przypadki zarażenia wąglikiem.
Premier podszedł do mapy i szukał przez chwilę miasta, o którym mówił Lord
Hankey. Wiadomość wyraźnie poruszyła go.
Churchill: Jeżeli stało się to na Dalekim Wschodzie, może stać się i w
Europie.
Chciałbym zapoznać się z historią tego zagrożenia.
Hankey: Jest krótka. W czasie wielkiej wojny w 1916 roku Niemcy użyli
zarazków nosacizny, aby wybić francuskie konie. W 1925 roku polski
wywiad meldował o radzieckich próbach broni bakteriologicznej na
terenach przygranicznych.
Churchill: Istnieje więc groźba, że Rosjanie przekażą swoje
doświadczenia lub broń Niemcom, a ci będą nam zrzucać na głowę nie bomby
burzące, lecz zarazki.
Trwała bitwa o Anglię. Niemieckie samoloty codziennie dokonywały nalotów,
ale Anglia broniła się. Czy mogło to skłonić Hitlera do wydania rozkazu
użycia broni chemicznej lub bakteriologicznej? Nie można było wykluczyć
takiego niebezpieczeństwa. Dlatego Lord Hankey został zobowiązany do
przedstawienia szczegółowego raportu na temat form obrony.
Zajmował się tym zagadnieniem od 1934 roku, gdy z jego inicjatywy powołano
Komisję Wojny Mikrobiologicznej oraz podjęto badania nad użyciem tej broni
w nowym tajnym ośrodku w Porton Down.
Od tego czasu nie zdarzyło się nic alarmującego, więc badania nie nabrały
rozmachu. Dopiero wiadomość o ataku w Czengte zmobilizowała brytyjskie
władze i naukowców. W 1942 roku Brytyjczycy przeprowadzili pierwszy test
broni bakteriologicznej na wysepce u wybrzeży Szkocji – Gruinard. Była to
bezludna wyspa i tylko czasami farmerzy dowozili tam owce, aby je wypasać.
Zabroniono im tego, a wszędzie na brzegach stanęły tablice informujące, że
wyspa jest poligonem wojskowym, na który wstęp jest surowo zakazany.
Uznano, że są to wystarczające środki ostrożności, a cieśnina dzieląca
wyspę od brzegów stałego lądu była odpowiednio szeroka, aby nie obawiać
się niebezpieczeństwa rozprzestrzeniania się choroby.
W 1942 roku przybyła tam grupa specjalistów z laboratorium Porton, aby
sprawdzić działanie 500-funtowych (tj. ok. 250 kg) bomb, z których każda
zawierała sto półtorakilogramowych kasetek z bakteriami wąglika. Zrzucone
z samolotu rozrywały się na wysokości kilkudziesięciu metrów nad ziemią,
rozsypując zabójcze bakterie w promieniu wielu hektarów.
Rząd brytyjski nigdy nie przyznał się do przygotowywania broni
bakteriologicznej, która miałaby zaatakować ludzi. Twierdzono, że jedynie
opracowano plany użycia bomb z laseczkami wąglika, aby wybić bydło w
Niemczech, co mogłoby wywołać głód.
W istocie taki pomysł miał jeden z naukowców dr Paul Fildes, dla którego
eksperymenty na wyspie okazały się bardzo interesujące. Z ich wynikami
przyszedł do Lorda Hankeya:
Fildes: Nasze doświadczenia z pięćsetfuntową bombą „N” wykazały, że
pałeczki wąglika zostały rozsiane na obszarze około 50 hektarów. Jest to
wynik nadspodziewanie dobry.
Hankey: A jak wyglądałyby szanse zaatakowania Niemiec?
Fildes: Nalot na miasto wielkości powiedzmy Stutgartu, to jest 53 mile
kwadratowe wymagałby użycia 268 bombowców Lincoln, które zrzuciłyby 4
tysiące bomb typu „N”.
Hankey: A efekty?
Fildes: Uważamy, że 50% populacji nie miałoby szans przeżycia. To jest
zdanie zespołu. Ja osobiście uważam, że wskaźnik jest wyższy i sięga
90%.
Hankey: Doktorze Fildes, rozmawiamy oczywiście o nalocie odwetowym,
przeprowadzonym wówczas, gdy Niemcy zaatakowaliby nasze miasta.
Fildes: Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych
miast niemieckich wymagałby użycia 2 690 samolotów, które zrzuciłyby
około czterdziestu tysięcy bomb. Miasta te zostałyby skażone na wiele
lat, a ludność musiałaby zostać całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić,
że użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki wojennej i
jej zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Projekt był więc bardzo realny. Dokonanie 2 690 lotów nie było czymś
niezwykłym. Na przykład w czasie ataku na Hamburg od 24 lipca do 3
sierpnia 1943 roku samoloty alianckie wykonały 3 091 lotów zrzucając na
miasto prawie osiem i pół tysiąca ton bomb burzących i zapalających.
Mimo zastrzeżeń dr Fildesa projekt ten skierowano do realizacji.
Zaatakowanie niemieckich miast za pomocą bomb pełnionych zabójczymi
bakteriami wąglika, co proponował dr Fildes, napotkało podstawową
trudność: brak wystarczającej ilości bakterii. W Wielkiej Brytanii nie
było zakładów, które mogłyby wyprodukować 600 ton zarazków wąglika.
Dlatego zamówienie złożono w Stanach Zjednoczonych, gdzie w szybkim tempie
budowano takie zakłady w Huntsville. Okazało się jednak, że wyprodukowanie
ilości bakterii koniecznej do masowanego bombardowania Niemiec potrwa
kilka lat. W 1942 roku Lord Hankey zaproponował premierowi inne
rozwiązanie
Hankey: Gdybyśmy zostali zmuszeni do akcji odwetowej, to jedynym
wykonalnym dla nas ruchem byłoby użycie wąglika przeciwko bydłu.
Churchill: Chcesz wygrać wojnę zabijając krowy?
Hankey: Nie tylko krowy, także owce i kozy. Zniszczylibyśmy ich
rolnictwo. Dr Fildes proponuje rozrzucenie karmy, którą nazywa krowimi
ciasteczkami.
Doktor Fildesa skierował do szefów sztabów projekt pod tytułem:
„Powietrzna dystrubucja zakażonych tabletek dla bydła”, w którym
proponował: Przeprowadziłem dalsze kalkulacje. Atak na sześć największych
miast niemieckich wymagałby użycia 2 690 samolotów, które zrzuciłyby około
czterdziestu tysięcy bomb. Miasta te zostałyby skażone na wiele lat, a
ludność musiałaby zostać całkowicie ewakuowana. Muszę podkreślić, że
użycie tej broni daleko odbiegałoby od normalnej praktyki wojennej i jej
zaakceptowanie mogłoby okazać się wielkim błędem.
Fildes: Celem operacji jest zarażenie i zabicie jak największej ilości
bydła na terytorium nieprzyjaciela w ramach jednorazowego ataku
powietrznego przez zrzucenie z samolotów zainfekowanych ciasteczek.
Najważniejszym okręgiem produkcji bydła jest prowincja Oldenburg, gdzie
na kilometr kwadratowy przypada 35 krów.
Dr Fildes uważał, że bombowce powinny lecieć z prędkością około 350 km/h i
co dwie minuty zrzucać kasetkę zawierającą 400 tabletek. W ten sposób
rozrzucono by pięć milionów tabletek. Przeprowadziłem dalsze kalkulacje.
Atak na sześć największych miast niemieckich wymagałby użycia 2 690
samolotów, które zrzuciłyby około czterdziestu tysięcy bomb. Miasta te
zostałyby skażone na wiele lat, a ludność musiałaby zostać całkowicie
ewakuowana. Muszę podkreślić, że użycie tej broni daleko odbiegałoby od
normalnej praktyki wojennej i jej zaakceptowanie mogłoby okazać się
wielkim błędem.
Fildes: W ramach jednorazowego nalotu można byłoby zniszczyć hodowlę na
objętym atakiem obszarze i wywołać katastrofalne zamieszanie w
nieprzyjacielskich służbach weterynaryjnych.
Projekt zyskał uznanie i w fabryczce kosmetycznej w Bermondsey
przygotowano linię produkcyjną, która miała wytwarzać 250 tysięcy tabletek
tygodniowo. Zatrudniono 25 kobiet pracujących do tego czasu w fabrykach
mydła w Londynie i Bristolu i w lecie 1942 roku przewieziono je do
zakładów. Żadna z nich nie wiedziała, co będzie tam robić. Urządzenie do
napełniania „ciasteczek” dawało pełną gwarancję bezpieczeństwa. Do
kwietnia 1943 roku wyprodukowano 5 milionów tabletek. Wszystko było gotowe
do przeprowadzenia ataku. Na szczęście nigdy do niego nie doszło.
Bez wątpienia świadomość zmasowanego odwetu powstrzymywała Hitlera przed
wydaniem rozkazu dokonania ataku chemicznego lub bakteriologicznego. Tym
bardziej, że alianckie bombowce coraz częściej nadlatywały nad niemieckie
miasta i zasypywały je gradem bomb. Raporty na temat efektów bombardowań
były tak wstrząsające, że führer nigdy nie odważył się pojechać do
któregoś ze zniszczonych miast. W Hamburgu tylko jednej nocy zginęło 18,5
tys. mieszkańców, z których większość udusiła się z braku tlenu lub
zatruła gazami wydzielanymi przez fosfor, będący składnikiem ładunków
zapalających. Łatwo więc było przewidzieć skalę alianckiego odwetu za
niemieckie naloty chemiczne lub biologiczne na brytyjskie miasta. Ponadto
Hitler liczył, że uda mu się dogadać z brytyjskimi politykami, aby
zakończyć walki na Zachodzie. Użycie broni masowego rażenia przekreśliłoby
takie szanse, gdyż żaden z brytyjskich polityków nie odważyłby się wówczas
proponować paktu z Hitlerem.
Europa uniknęła wojny bakteriologicznej, której skutków nikt nie byłby w
stanie przewidzieć. Świadczy o tym historia bezludnej wyspy Gruinard,
która nie zakończyła się wraz z zaprzestaniem eksperymentów z bakteriami
wąglika.
Początkowo lekceważono sygnały od farmerów mieszkających na stałym lądzie
sąsiadującym z wyspą Gruinard, gdzie w 1942 roku przeprowadzano
eksperymenty z bombami kasetowymi napełnionymi bakteriami wąglika. Aż w
1954 roku wybuchła epidemia wśród zwierząt. Powtórzyła się w 1961 i 1965
roku. Czy powodem była bliskość zatrutej wysepki? Ale jak bakterie mogły
wydostać się stamtąd i przebyć wielokilometrową cieśninę? Mogły.
Przewoźnikami były ptaki. One roznosiły zarazę. Mimo tych podejrzeń władze
medyczne były bezradne. Dopiero w 1986 roku wynaleziono środki, które
pozwoliły odkazić wyspę. Minęły jeszcze cztery lata zanim ostatecznie
zlikwidowano niebezpieczeństwo, jakie tworzyły skupiska bakterii ukryte w
załomach skał i dopiero w 1990 roku, bez mała pół wieku po zakończeniu
eksperymentów z bronią bakteriologiczną, z wyspy zdjęto tablice zakazujące
wstępu na jej skaliste brzegi.
Nie wiadomo ostatecznie, jak często w czasie drugiej wojny światowej
używano broni bakteriologicznej? Zapewne nie miało to poważniejszego
charakteru, ale pozostał lęk.
Amerykanie obawiali się, że wojska radzieckie przejęły całą dokumentację i
schwytały większość kadry japońskich ośrodków, w których produkowano broń
bakteriologiczną i testowano ją na jeńcach wojennych. Mogło to dać
Związkowi Radzieckiemu siłę równą amerykańskiej potędze nuklearnej.
Użycie broni bakteriologicznej było prostsze niż bomby atomowej. Nie
wymagało posiadania bombowców strategicznych ani rakiet. Wystarczyło
wysłać kilka okrętów podwodnych przez Atlantyk. Wynurzyłyby się w
ciemnościach u brzegów Nowego Jorku i wykorzystując wiatr wiejący od
oceanu wypuściłyby chmury zabójczych bakterii. Taki scenariusz wygląda
dość fantastycznie, ale w rejonie San Francisco przeprowadzono sześć
pozorowanych ataków. Amerykańskie okręty podwodne wystrzeliwały w stronę
lądu pojemniki z nieszkodliwymi bakteriami. Ustalono później, że 800
tysięcy mieszkańców miasta wchłonęło bakterie.
Można też było wysłać kilkudziesięciu ludzi z pojemnikami zarazków
wąglika. Wsiedliby do nowojorskiego metra i w stosownej chwili wyrzucili
na tory słoiki z bakteriami. Amerykanie wiedzieli, że w 1943 roku w
paryskim metrze Niemcy z okien pociągów rozpylali nieszkodliwe bakterie,
aby sprawdzić jak szybko rozprzestrzenią się i jak daleko dotrą. Taki
eksperyment powtórzyli Brytyjczycy 26 lipca 1963 roku. Wówczas, za zgodą
rządu, do pociągu metra na stacji Colliers Wood w Londynie wsiadł
mężczyzna z niewielkim cynowym pojemnikiem, który wyrzucił przez uchylone
okno. Nikt na to nie zareagował, gdyż pasażerowie byli przekonani, że
pozbył się puszki po piwie. Wynik tego eksperymentu okazał się
zastraszający: w ciągu kilkudziesięciu minut bakterie, roznoszone
podmuchami przejeżdżających pociągów dotarły na odległość piętnastu
kilometrów od miejsca, w którym zostały wyrzucone. Badania ujawniły
również, że wszystkie pociągi kursujące na tej trasie zostały skażone.
Gdyby były to bakterie chorobotwórcze, wówczas w Londynie wybuchłaby
epidemia, która zdziesiątkowałaby mieszkańców tego miasta. Podobne
eksperymenty przeprowadzano w nowojorskim metrze, gdzie z pędzących
pociągów wyrzucano na tory szklane pojemniki napełnione nieszkodliwymi
bakteriami. Wszystkie wyniki pozostały tajne, czemu nie ma się co dziwić.
Największą wiedzę na temat broni biologicznej posiadał generał Shiro
Ishii, który kierował zakładami w Pingfan. Dlatego po wojnie stał się
najbardziej poszukiwanym człowiekiem na świecie. Wszelki ślad po nim
zaginął, co mogło wskazywać, że radzieckim spadochroniarzom, którzy 19
sierpnia dokonali desantu udało się go schwytać. Wywiad amerykański
skłonny był jednak uznać, że zbrodniarz umknął Rosjanom.
W końcu 1945 roku wywiad wojskowy trafił na trop generała Shiro Ishii,
który kierował zakładami w Pingfan, gdzie wytwarzano broń
bakteriologiczną. Ukrywał się w Japonii i tam go aresztowano. Ishii
odmawiał zeznań. Miał stanąć przed amerykańskim sądem jako zbrodniarz
wojenny. Ciążyła na nim odpowiedzialność za cierpienia i śmierć setek
jeńców oraz tysięcy niewinnych ludzi, wobec których zastosowano broń
bakteriologiczną. Dowody były oczywiste: w grobach w pobliżu obozu
jenieckiego pod Mukdenem znaleziono zwłoki jeńców, z których 31 zmarło w
wyniku zarażenia wąglikiem, 60 – na cholerę, 12 na dyzenterię, 106 na
dżumę, 22 na dur brzuszny, 41 na gruźlicę, a 9 na tyfus. Oczywiście pełnej
liczby ofiar nie udało się ustalić. Dwustu jeńców przeżyło i byli
świadkami oskarżenia. Jeden z nich, Frank James, zeznał: James: 11
listopada 1942 roku jeńców alianckich w obozie w Mukdenie badała japońska
komisja. Lekarze mieli maski na twarzach. Pryskali jeńcom w twarz jakąś
cieczą i robili zastrzyki. W ciągu 60 dni dwustu lub trzystu z nich
zmarło, a ich ciała wyrzucono na zewnątrz, gdzie zamarzły. Dopiero na
wiosnę część pochowano, a inne poddano sekcji.
Generał Ishii nie stanął przed sądem. Amerykanie wciąż liczyli, że uda się
wydobyć od niego najważniejsze informacje. Jego wiedza była zbyt cenna,
aby skazać go na śmierć. On jednak milczał. Aż w 1947 roku dowiedział się,
że Rosjanie zażądali wydania go. Przestraszony możliwością ekstradycji,
zgodził się ujawnić swoją wiedzę Amerykanom, sądząc, że w ten sposób
wykupi nietykalność. Natychmiast z Waszyngtonu przyjechali dr Edwin Hill i
dr Joe Victor, wybitni specjaliści od broni chemicznej i
bakteriologicznej, aby ocenić zeznania gen. Ishii. Zanotowano je na 137
stronach maszynopisu, których zawartość pozostała ścisłą tajemnicą. Taki
był rozkaz gen. Douglasa MacArthura, dowódcy amerykańskich wojsk
okupacyjnych w Tokio, który w kwietniu 1947 roku stwierdził: „Najwyższa
tajność jest niezbędna, w celu ochrony interesów Stanów Zjednoczonych i
uniknięcia kłopotów”.
Po wojnie wszystkie mocarstwa prowadziły badania i produkowały broń
bakteriologiczną. W Wielkiej Brytanii, gdzie nie znaleziono odpowiednich
poligonów, badania przeprowadzano na morzu. Wykonano co najmniej 7 testów.
Prace były o wiele bardziej zaawansowane w Stanach Zjednoczonych, gdzie
próby przeprowadzano na wielkim poligonie Dugway, obejmującym pół miliona
hektarów pustyni w stanie Utah.
W Fort Detric prowadzono próby wyhodowania nowej odmiany komarów
zarażonych żółtą febrą. Wyniki testów były tak obiecujące, że wojsko
złożyło zamówienie na 100 milionów insektów. Rozeszły się pogłoski, że
bomby wypełnione komarami zostały użyte w kilku miejscach, prawdopodobnie
w Wietnamie, a niewykluczone, że na Kubie, gdzie zmarło 300 tysięcy ludzi
w wyniku gorączki krwotocznej dengi.
O ile czasami do publicznej wiadomości przeciekały informacje o
eksperymentach prowadzonych przez naukowców brytyjskich i amerykańskich,
to nic nie wiadomo o działaniach w Związku Radzieckim.
Na świecie pojawiło się nowe niebezpieczeństwo: państwa totalitarne –
Libia, Irak, Iran, Korea Północna – zaczęły prowadzić intensywne badania
nad produkcją broni bakteriologicznej.
Jaka jest skala zagrożenia? To jest największa tajemnica XXI wieku.
Jest jeszcze inne niebezpieczeństwo, którego świat nie zna, choć istnieje
już od blisko wieku.
Przekonali się o tym żołnierze alianccy biorący udział w operacji
„Pustynna burza” w 1992 roku w Zatoce Perskiej.
Głos przez megafon: GAZ! To jest gaz! Czwarty stopień! To nie są
ćwiczenia! Powtarzam: to nie są ćwiczenia!
Okrzyki nagłaśniane przez megafony, powtarzane przez dowódców oddziałów
rozbrzmiewały, gdy tylko czujniki M43 ustawione wokół alianckich baz
sygnalizowały obecność gazu w powietrzu. Żołnierze, z trudem opanowując
panikę, wysupływali z toreb plastikowe peleryny, którymi szczelnie owijali
ciało i zakładali na twarze maski. Ciężko oddychając w gorącym pustynnym
powietrzu czekali w napięciu na wystąpienie pierwszych objawów zatrucia,
gotowi natychmiast połknąć kilka z 13 pigułek, jakie im wydano, aby mogli
zneutralizować trujące substancje. Z reguły po kilkunastu minutach alarm
odwoływano, gdy okazywało się, że w powietrzu nie było gazu, lecz zbyt
wiele spalin lub dymu prochowego.
Takie alarmy były codziennością w oddziałach biorących udział w operacji
„Pustynna burza”. Nikt jednak nie odważył się lekceważyć ostrzeżeń, tak
wielki i wszechobecny był lęk przed tajną bronią Saddama Husajna i
prawdopodobieństwem, że zostanie użyta. I tak się stało.